Rozczarowanie...


„Najlepiej wychodzi nam oszukiwanie samych siebie”


„Zniknięcie Annie Thorne” było nagrodą w konkursie ogłoszonym na portalu lubimyczytać. Bardzo się ucieszyłam z wygranej i z niecierpliwością oczekiwałam na pojawienie się kuriera! W końcu przybył! Kawa ze spienionym mlekiem w dłoń! Koc na kolana a na kolanach kot! Książka w dłoń, w pobliżu kubek z solonymi paluszkami (by oszczędzić paznokcie) i ….. i co??? Nic… Wielkie NIC! Rozczarowanie!! Dobrze, że książkę wygrałam, bo gdybym sama ją kupiła, to za pokutę wyznaczyłabym sobie klęczenie na grochu przez kolejny weekend!



Gdy główny bohater miał lat piętnaście zaginęła jego młodsza siostra Annie. Cała rodzina była zrozpaczona. Po dwóch dniach jednak dziewczynka się odnalazła, ale nie zachowywała się tak ja sprzed zniknięcia. Lekarz twierdził, że Annie potrzebuje czasu by dojść do siebie, bo niewiadomo, co ją spotkało podczas tych 48 godzin. Wiele lat później Joe Thorne uciekający przez egzekutorem długów i dręczony koszmarami z dzieciństwa wraca do swojej rodzinnej, małej, zapyziałej, depresyjnej miejscowości. Zatrudnia się w szkole, która nie cieszy się jakąś szczególną estymą. Za niewielkie pieniądze wynajmuje dom, w którym doszło do straszliwej zbrodni. Kobieta zmasakrowała swoje dziecko a następnie popełniła samobójstwo. Na ścianie pokoju wymalowała krwią słowa: „Nie mój syn”. Joe podejrzewa, co mogło się wydarzyć i aby to wyjaśnić musi zmierzyć się ze swoją przeszłością, rozliczyć ze starych spraw i pewnych znajomości oraz stawić czoła złu, które zagnieździło się w Arnhill.  To tyle, jeśli chodzi o fabułę. Wydawała się interesująca, wciągająca a i sama Autorka nazbierała pokaźną ilość bardzo pozytywnych opinii. Moja taka nie będzie.

Dawno już nie czytałam książki, która mi nie podeszła dosłownie od pierwszych zdań. Próbowałam się przekonać, dawałam szansę piórze C.J. Tudor, ale poległam. Powieść powaliła mnie na łopatki i niestety nie w sensie pozytywnym. Czytałam, bo czytałam i tylko tyle. Narracja nużąca i irytująca. Nijaka, bezbarwna, bez polotu. Akcja toczyła się w tempie tak powolnym, że żółw może uchodzić za mistrza świata na krótkich dystansach. Historia mało przekonywująca, a przynajmniej do mnie nie trafiła, mimo że miała potencjał. Niestety zaprzepaszczony między innymi przez słabe, drętwe postacie. Bohaterowie płascy, dialogi drażniące i wydumane. Główna postać - Joe Thorne nałogowy hazardzista, cyniczny i ironiczny. Przynajmniej miał taki być, ale Tudor jakoś to nie wyszło. Sarkazm i uszczypliwe poczucie humoru było denerwujące i nie wywoływało nawet cienia uśmiechu na twarzy. No i Joe, moim zdaniem, to taka bardzo nieudana, wręcz kiepska imitacja rodem z powieści Raymonda Chandlera. Jednak nie czarujmy się – Philip Marlowe może być tylko jeden!! Zakończenie nie było niby złe, ale zabrakło tego czegoś, nie wywołało ani zaskoczenia ani szybszego bicia serca. Momentami miało być strasznie, ale nie było. Autorce nie tylko daleko do mistrza Kinga, ale też do naszego Urbanowicza. Nie podołała w tworzeniu hipnotyzującej atmosfery zagrożenia i tajemnicy.



W dzisiejszych czasach, gdy mamy do wyboru ogromny wachlarz pisarzy i tworzonych przez nich gatunków można sobie podarować pisarstwo tej Pani. C. J. Tudor mówię zdecydowane nie! Kto chce niech czyta, ale na własną odpowiedzialność!

Komentarze

  1. Szkoda, że się rozczarowałaś. Sama miałam ją w planach, ale w tym wypadku jeszcze to przemyśle.

    Książki jak narkotyk

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba szkoda byłoby mi na nią czasu ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda że książka Cię rozczarowała ja ją czytałam i u mnie było zupełnie odwrotnie. Bardzo mi się podobała.
    Fajnie tu u Ciebie, więc dodają do obserwowanych I zostają na dłużej. 😊

    OdpowiedzUsuń
  4. Mnie nie rozczarowała. Sięgnę po inne jej książki.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Pewnych win nie da się odkupić

ZAPOWIEDZI

Święta, święta…